- Początek lat 90-tych, kiedy zaczęto otwierać granice... - opowiada Józef Żymańczyk. Z grupą siedmiu przyjaciół, busem, ruszyliśmy do Grecji. Już na czeskiej granicy spotkało nas pierwsze niepowodzenie. Rozlało się paliwo, musieliśmy posprzątać i zapłacić karę. Potem na górskim podjeździe, chcąc ustąpić miejsca ciężarówce, wpadliśmy jedną stroną busa do rowu. Na każdej granicy traciliśmy mnóstwo czasu i po czterech dniach dojechaliśmy do granicy Grecji.
Okazało się, że w międzyczasie na granicy polskiej jakiś Grek, w proteście przeciwko opieszałości celników, spalił swoją ciężarówkę. Oczywiście doczekaliśmy się odwetu. Posiadaliśmy promesę wjazdową na trzydzieści dni, więc celnik zażądał od nas zabezpieczenia finansowego na ten czas. Wprawdzie mieliśmy kilka tysięcy marek, jednak to było za mało. Dwóch kolegów miało niemieckie paszporty i powiedzieliśmy, że brakujące pieniądze wypłacimy z bankomatu. Celnik uparł się i wbił nam do paszportów zakaz wjazdu na teren Grecji. Zażądałem rozmowy z jego przełożonym, a ten wyciągnął pistolet i praktycznie pod bronią odjechaliśmy z granicy. Postanowiliśmy więc odpocząć nad Balatonem. Podróż trwała kolejne trzy dni. W Rumunii, brudni i przemęczeni, znaleźliśmy górski potok, zaczęliśmy się kąpać, ktoś nawet napił się wody, gdy za moment obok strumienia zobaczyliśmy... zdechłą krowę. Po tygodniu przygód od wyjazdu z Polski dotarliśmy więc do Polski, a tego wyjazdu nie zapomnę do końca życia - Józef Żymańczyk.